Pożegnanie z Wieżą Eiffla na chwilę przed odjazdem do Wrocławia
Przez cały pobyt w Paryżu nuciliśmy jedną piosenkę :)
Witajcie! Ponad tydzień temu, bo w sobotę 1 września wróciliśmy do domu. Z ponad dwugodzinnym opóźnieniem przyjechaliśmy autobusem na wrocławski dworzec. Na miejscu czekał mały komitet powitalny - oprócz rodziców przywitali nas mój kuzyn Radek oraz kuzyn Michała, Stanisław - dziękujemy!
Opóźnienie wynikło z ogromnego korka, w którym staliśmy na autostradzie za Paryżem.. jakiś karambol był, niedobrze to wyglądało. Mnie osobiście podróż minęła szybko. Dostaliśmy miejsca w loży z tyłu, więc mogliśmy się wygodnie rozłożyć. Na kolejnych przystankach gdzieś w połowie drogi, w Holandii, dosiadali się kolejni pasażerowie i skończył się luksus. Daliśmy radę, dojechaliśmy. A ciekawe jest to, że wracaliśmy prawie taką samą drogą, jaką jechaliśmy przez miesiąc do Paryża. I autobus zatrzymywał się nawet w tych miastach, przez które my jechaliśmy. Gdyby jechał na wprost, przez Niemcy, to do Wrocławia dojechalibyśmy w jakieś 15 godzin. Tak czy inaczej, nie mamy powodów do narzekania - transportu powrotnego nie było łatwo znaleźć. Linie OLT Express, którymi w pierwszej wersji chcieliśmy wracać, niefortunnie zbankrutowały na chwilę przed naszym, planowanym powrotem. Kolejna opcja, kolejowa, wyniosłaby nas jakieś 600 złotych - "tylko" 100 euro z Paryża do Berlina, a stamtąd kolejnym pociągiem do Wrocławia.
Jednak zanim rozsiedliśmy się w fotelach autobusu firmy Sindbad (mówię o przewoźniku celowo, ku przestrodze dla innych..), nadszarpnęliśmy sobie porządnie nerwy. Dlaczego? Na miejscu, skąd miał odjechać nasz bus byliśmy jakieś półtorej godziny wcześniej. W parku obok placu de la Concorde rozłożyliśmy kupione parę dni wcześniej w castoramie za 3 euro od sztuki, plastikowe plandeki ochronne, takie do malowania. I zaczęliśmy rozmontowywać nasze maszyny. Wyjęliśmy sztyce z siodełkami, odczepiliśmy oba koła, odkręciliśmy bagażniki, błotniki i kierownice (jak na złość, do pedałów zapomnieliśmy klucza). Rowery udało się tak skompresować, poukładać wszystkie części na sobie i całość ładnie zapakować i zakleić, że zajmowały mniej miejsca niż torby damulek wracających z Paryża tym samym autobusem.
Panowie kierowcy, widząc pakunki z którymi idziemy w stronę luku bagażowego prawie że popukali się w czoło i powiedzieli z miejsca "nie da rady". Ale jak to nie da rady? No normalnie nie da rady, nie zmieszczą się. Hola hola, nie z nami takie numery. Postaliśmy przy tym luku dobre dwadzieścia minut, wymieniliśmy spojrzenia, prosiliśmy, gadaliśmy, ale nasze usilne próby wpłynięcia na szoferów i zmiany ich dziwnej decyzji i tak spełzały na niczym. Szli w zaparte. Aż w końcu nie padło sakramentalne "Darek, no to ile?". 15 euro załatwiło sprawę, miejsce na sprzęt bardzo szybko się znalazło. Panowie pocieszyli nas po ubiciu interesu słowami "to i tak, jakbyście jechali za darmo...".
Na naszych kokonach, w których były rowery położyliśmy jeszcze wory i po jednej sakwie, drugie mieliśmy przy sobie w ramach bagażu podręcznego.
Jak tylko wróciliśmy do domu, spotkała nas masa bardzo przyjemnych rzeczy. Wszyscy wkoło gratulowali tego, że dojechaliśmy, że daliśmy radę. W sobotę telefony się urywały, a to dzwonili przyjaciele, a to babcia, a to ciocia, a to jeszcze kto inny. Zaskakujące, jak wiele osób wiedziało o naszej wyprawie i śledziło na bieżąco bloga. Wychodząc z psem na ulice, z pozoru obcy ludzie pytali "i co, jak tam było w Paryżu? dojechaliście?". Te wszystkie sytuacje są bardzo przyjemne. Za wszystkie ciepłe słowa i gratulacje serdecznie dziękujemy! :)
Mamy tylko cichą nadzieję, że spośród naszych widzów, więcej było optymistów, niż tych którzy mówili "nie uda się", bo takie głosy też słyszeliśmy jeszcze przed wyjazdem.
Ostatnia podczas tej wyprawy przejażdżka bulwarami Paryża
A tak rozmontowywaliśmy nasze rowery
Niestety, w podróży w tylnym kole w rowerze Pauliny pękła szprycha i coś stało się z kasetą, prawdopodobnie się wygięła, bo po założeniu koła i zaciśnięciu, nie da się pedałować - jutro zawieziemy rower do serwisu i będziemy wiedzieć, o co chodzi
Paulina dzielnie rozkręciła swój rower (z moją lekką pomocą)
Tyle oto miejsca zajął mój rower po złożeniu. Taaaki nadbagaż..
Podsumowania słów parę
Nasza wyprawa rowerowa Wrocław-Paryż 2012 zakończyła się tydzień temu w sobotę. Od tego czasu zdążyliśmy odespać wszystkie nieprzespane noce. Możemy znów jak ludzie spać w miękkim i ciepłym łóżku (Paulina nie musi już bać się zwierza), codziennie się kąpać i nie śmierdzieć. Z tym ostatnim troszeczkę przesadziłem, nie było tak źle z prysznicem. Średnio raz na trzy-cztery dni mogliśmy z niego korzystać (tyle tylko, że w Niemczech ani razu :) ).
Tak zaczęła się przygoda...
Drugiego sierpnia 2012 roku około godziny 11 wsiedliśmy na rowery i spod wrocławskiego dworca głównego ruszyliśmy w stronę Leśnicy. Przez pierwszych parę kilometrów eskortował nas mój szwagier, Kuba. Jeszcze przed startem na dworcu spotkaliśmy koleżanki jadące na festiwal do Katowic - dziękujemy za wszystkie 'powodzenia!', przydało się :) Zaczepiło nas też kilku sakwiarzy i jeden obcokrajowiec, pytali gdzie jedziemy, życzyli powodzenia. Też dziękujemy! Ciekawe, że człowiek na rowerze obładowanym sakwami skupia na sobie taką uwagę obcych ludzi i wywołuje takie zainteresowanie gawiedzi (co później stało się nawet trochę męczące, ale o tym jeszcze napiszę).
Pierwszego dnia przejechaliśmy 107 kilometrów (co miało być normą podczas całej eskapady, a było wyjątkiem od reguły.. przeważnie dziennie nie robiliśmy więcej jak 90 kilometrów) i spaliśmy w lesie za Polkowicami. Był to zdecydowanie jeden z najcięższych etapów podczas całej wyprawy. Słońce niemiłosiernie prażyło, temperatura w cieniu przekraczała 34 stopnie, co potem się na nas odbiło. Przez parę dni nie mogliśmy spać w nocy z powodu poparzeń - filtr 15 nie wystarczył, później poszła w ruch pięćdziesiątka. A jak skóra zeszła, pierwszy, drugi i kolejny raz, przestaliśmy się przejmować :)
Pierwszy dzień był też bardzo męczący ze względu na trasę, jaką jechaliśmy. Na krajówce musieliśmy cały czas uważać na pędzące ciężarówki i kierowców wyprzedzających nas na dziesiątego. Na szczęście po trzech dniach byliśmy w Niemczech i zaczęła się cywilizacja (zaczęło się normalne pobocze, a nie 20cm żwiru i rów).
Kolejny dzień był równie trudny, ze względu na liczne podjazdy przed Zieloną Górą oraz pogodę, która drastycznie się załamała. Zaczęło padać i wiał porywisty wiatr (na szczęście był to jedyny dzień podczas całej wyprawy, kiedy musieliśmy jechać w deszczu - resztę miesiąca pogoda była po naszej stronie). Nocleg znaleźliśmy u bardzo miłego pana Jerzyka, który prowadzi przydrożnego grilla w lasku za Zieloną Górą. Jako że było już ciemno, kiedy udało nam się wyjechać z miasta, przyjął nas na swój teren i ugościł dżemem aroniowym i małym, truskawkowym co nieco. Rano pomógł mi w naprawie błotnika i pożyczył śrubki.
Trzeciego dnia dojechaliśmy pod granicę z Niemcami. Namioty rozbiliśmy w lesie przed Słubicami. Kolejnego dnia przekroczyliśmy granicę w Słubicach-Frankfurcie nad Odrą i świetną ścieżką rowerową dojechaliśmy na przedmieścia Berlina. Liczne pagórki i zróżnicowana rzeźba terenu w drodze do Berlina dały nam we znaki. Kilka razy byliśmy zmuszeni zjechać ze ścieżki na krajówkę, żeby skrócić sobie drogę. Jeśli było pobocze, było okej. Raz wjechaliśmy na krótki odcinek drogi z zakazem dla rowerów. O matko, biada temu, kto wjedzie pod taki zakaz w Niemczech. Zatrąbią człowieka na śmierć. Nocleg znaleźliśmy na polance obok parku na przedmieściach stolicy.
Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzanie Berlina. Miasto nas nie zachwyciło. Kupa stali i betonu, wielkie przestrzenie, wszędzie tłok, hałas, uliczny zgiełk. Mimo, że ścieżek i pasów dla rowerzystów jest bardzo dużo, to i tak trudno poruszać się jednośladem po tym mieście. Oblecieliśmy wszystkie zabytki i miejsca, które mieliśmy do zaliczenia i wyjechaliśmy z miasta. A i z wyjazdem nie było kolorowo. Przedmieścia Berlina nas przerosły. Przez dobre kilkadziesiąt minut nie mogliśmy zostawić za sobą zabudowań, całej tej aglomeracji. W końcu zaczęło się ściemniać, a my byliśmy w podberlińskim Spandau. To co, znowu park? Zboczyliśmy z głównej drogi w osiedle domków jednorodzinnych, po względnych oględzinach stwierdziliśmy zgodnie, że nawet nie ma sensu tracić czasu na pukanie i pytanie - na trawniku przystrzyżonym na dwie długości, między mercedesami by nas nie ugościli. Więc znaleźliśmy par na końcu drogi. Po alejkach kręciło się jeszcze sporo ludzi z psami, co chwilę przebiegał jakiś maratończyk. Nie przeszkodziło to nam jednak w rozbiciu namiotów w cichym zagajniku. Mieszkańcy powiedzieli nam, że to spokojna okolica i możemy tu rozbić namioty, jednakże lepiej będzie, jak zwiniemy się wcześnie rano, bo ktoś nadgorliwy mógłby wezwać policję.
Co do samego Berlina - zdziwiło nas w tym mieście kilka rzeczy. Po pierwsze, brak darmowego internetu. Nawet na głównych placach nie ma miejskiego wifi (co w Polsce od jakiegoś czasu jest normą, nawet w mniejszych miejscowościach). Co także dziwi, w makdonaldzie czy burger kingu trzeba płacić za dostęp do sieci (o ile pamiętam, około 5 euro za godzinę surfowania).
Po drugie, mało kto zna język angielski. Nie jest niespodzianką, że Niemcy uważają swój piękny język za jedyny słuszny. Jednak na stacjach benzynowych czy nawet w informacjach turystycznych w centrum Berlina nie mogliśmy się dogadać po angielsku. Całe szczęście, Paulina ratowała sytuację. I tak do wyjazdu z Niemiec, borykaliśmy się z barierą językową. Śmieszne jest to, że ludzie zapytani przez nas "Do you speak english?" odpowiadali "yes". A po paru słowach, nawet nie zdaniach, wypowiedzianych przez nas robili krzywe miny. Więc zaczynaliśmy dukać i szukać w głowie tego, czego nauczyliśmy się na niemieckim w szkole (lub czego nauczyć się powinniśmy). Jak prawdziwe w takich sytuacjach okazuje się powiedzenie naszych dziadów, że język zaborcy trzeba znać :)
Zakupy w Berlinie - wybierając się na rowerze do Berlina, najlepiej zawczasu zrobić zapasy jedzenia i picia. My nauczyliśmy się na własnych błędach, że jedzenie kupuje się przed wjazdem do dużego miasta. Na przedmieściach zawsze znajdzie się jakiś Lidl lub Aldi. W centrum niestety raczej dyskontów nie spotkamy. Jeśli już znajdziemy sklep spożywczy (co też jest trudne w Berlinie, bo wszędzie są butiki albo baaardzo drogie delikatesy dla burżujów, coś jak nasze Epi czy Alma) to ceny będą często kilkadziesiąt procent wyższe, niż we wspomnianym Lidlu (w którym nota bene staraliśmy się zaopatrywać przez cały miesiąc - jest zdecydowanie najtańszy, sklepy są dosłownie wszędzie, w każdej mniejszej miejscowości nie ma problemu ze znalezieniem Lidla.. ale o jedzeniu będzie później).
Po opuszczeniu Berlina zaczęły się małe kłopoty ze znalezieniem drogi do Rathenow i Stendal, a później do Wolfsburga. Odcinek trasy między Berlinem, a w zasadzie Wolfsburgiem był najtrudniejszym ze względu na nawigowanie. Gdyby nie GPS Michała, pewnie do dziś krążylibyśmy w środkowych Niemczech, nie mogąc znaleźć drogi bez zakazu dla rowerzystów. Niemieccy inżynierowie planując drogi, naszpikowali je bezzasadnymi zakazami. Dlaczego bezzasadnymi? Ano dlatego, że raz jedziemy poboczem krajówki przez 50 kilometrów i nagle jest zakaz. I nie ma gdzie zjechać. Jak pojedziemy dalej, to nas zatrąbią. Cofnąć też nie ma jak. Więc niejednokrotnie musieliśmy wjeżdżać w pole, przeskakiwać barierki (raz taka akcja skończyła się przebiciem koła w Michała rowerze) i kluczyć wioskami, aby za dwa kilometry wjechać na tę samą drogę, którą przed chwilą jechaliśmy. Efekt? Objazd zajmował nam godzinę, albo i lepiej. I tak przez przynajmniej trzy dni bawiliśmy się w kotka i myszkę z zakazami, drogami ekspresowymi (którymi nagle i nie wiedzieć czemu stawały się krajówki czy drogi wojewódzkie, a raczej landsztrasy).
Kolejną rzeczą, która nas zachwyciła w Niemczech (a po pewnym czasie zaczęła nie tyle irytować, co delikatnie drażnić.. ten, kto nie jeździł nigdy z sakwami, nie zrozumie) jest chęć pomagania, szczególnie podróżnym. Dziesiątki, a może nawet i setki razy ludzie do nas machali jadąc chodnikiem po drugiej stronie drogi i pytali, czy się nie zgubiliśmy. Gdy tylko zatrzymywaliśmy się, żeby sprawdzić coś na mapie, wysłać smsa czy chociażby zjeść w spokoju śniadanie, momentalnie zatrzymywali się przy nas inni rowerzyści, a czasem stawały samochody, i pytali.. a skąd, a dokąd, a po co, a czy pomóc, a czy się nie zgubiliście, a czy kempingu szukacie. To jest miłe, nawet bardzo miłe. Tylko po powtórzeniu tej samej formułki dziesiąty raz w ciągu kwadransa zaczęło to się robić nużące. Pewnego dnia, gdy jechaliśmy wzdłuż Mitellandkanal do Hanoweru, zatrzymaliśmy się obok przystani żaglówek, żeby zjeść bułki z tuńczykiem. Standardowo, zatrzymało się koło nas kilka osób, ucięliśmy miłą pogawędkę i pojechali dalej. Dalej siedzimy, jemy, i zatrzymuje się dziadek na rowerze ubrany jak mistrz tour de france i się zaczyna. My sobie spokojnie konsumujemy, wszystko wiemy, a ten wyciąga mapę i kreśli nam trasę. Dodam, że na początku zapytał, jaki język preferujemy, co nas dość mocno rozbawiło, bo zabrzmiało to jak automatyczna sekretarka. Mówimy, że nad kanałem dobrze nam się jedzie, jest spokojnie, mały ruch etc. A on nam wmawia, że taka jazda jest nudna i pcha nas na jakąś okrężną drogę. Po paru minutach pogadanki udało nam się przekonać starszego pana, że leszczami nie jesteśmy. I pojechaliśmy dalej.
Dla mnie jazda wzdłuż wspomnianego Mitellandkanal była jedną z najprzyjemniejszych części na całej trasie, a na pewno najprzyjemniejszą w Niemczech. Pomijam, że to właśnie jadąc szutrowym duktem nad kanałem przebiliśmy kilka dętek. Mieliśmy trzy dni spokoju od ciężarówek, kurzu i hałasu. Mogliśmy w spokoju podziwiać przyrodę, okoliczne pola i zgadywać, z jakiego to kraju jest barka, która właśnie przepływa obok (było kilka polskich, czasem zagadywaliśmy, jak nas usłyszeli z brzegu).
Kiedy zaczęliśmy rajd wzdłuż kanału, zmieniliśmy też jednocześnie sposób szukania noclegu. W małej wiosce za Wolfsburgiem, leżącej nieopodal kanału, zapytaliśmy w gospodarstwie o możliwość rozbicia namiotów w ogrodzie. Nie było problemu. Od tej pory, kiedy się przełamaliśmy (a raczej Paulina się przełamała, bo to ona w Niemczech załatwiała spanie) nocowaliśmy już do końca wyprawy "na gospodarza". Wcześniej na trasie tylko dwa razy spaliśmy u ludzi - pierwszy raz za Zieloną Górą, drugi gdzieś za Berlinem. Zatem stosunek noclegów na dziko/na gospodarza przedstawia się mniej więcej tak, że w lesie spaliśmy 10 razy, a u ludzi 20 (mniej więcej, bo nie pamiętam dokładnie).
Spanie na gospodarza zawsze przynosi korzyści. Zawsze mogliśmy podładować telefony i aparat, dostawaliśmy wodę, czasem proponowano nam prysznic. Przeważnie udostępniano nam wifi, abyście mogli na bieżąco czytać i oglądać bloga :) Kilka razy załapaliśmy się na kolację, grilla, dostawaliśmy lody i piwo (o, piwa to się opiliśmy pierwszego dnia w Belgii.. pan gospodarz się uparł, że nie odejdziemy od stołu, dopóki nie spróbujemy wszystkich lokalnych specjałów. miał rację, nie odeszliśmy.. :) ).
A jeszcze jedno, bardzo ważne - gdzie pytać o nocleg? Najlepiej w małych miejscowościach, na farmach, w gospodarstwach. W mieście ludzie przeważnie są mniej gościnni. I jakaś prawda w tym jest, że biedniejszy zawsze pomoże, ugości. Najwięcej problemów ze znalezieniem ogrodu mieliśmy przed i za Amsterdamem - jednego dnia chodziliśmy dobre dwie godziny od domu do domu, aż w końcu przyjęło nas starsze małżeństwo.. chyba wyłącznie dzięki bajerowi na biednych Polaków.
Co mnie osobiście bardzo cieszy i co na pewno będę długo wspominał, to gościnność i otwartość ludzi, którzy nas przyjmowali. Szczerze mówiąc, to przed wyjazdem miałem wątpliwości co do tego, jak ludzie z ZACHODU traktują obcych, turystów i w ogóle tych wszystkich, którzy mają czelność pukać do ich drzwi. A tu proszę, miłe zaskoczenie. Chyba pokuszę się o stwierdzenie, że taki właśnie człowiek z zachodu prędzej przyjmie wędrowca pod swój dach niż Polak. To smutne, ale prawdziwe.
Wróćmy do podsumowania. Po Niemczech przyszedł czas na Holandię. A Holandia to już caaałkiem inna bajka. I bajka to w tym przypadku bardzo dobre słowo. Wręcz kluczowe. Od chwili, kiedy wjechaliśmy do tego kraju, wszystko wkoło stało się bajkowe. Piękne krajobrazy, wszędzie zielono, kolorowo, na przydrożnych łąkach całe masy zwierząt przeróżnej rasy. Od stu gatunków krów, przez kozy, owce (chyba było ich najwięcej), konie po kucyki i świnie. Dziesiątki miasteczek, przez które przejeżdżaliśmy, wyglądały jak namalowane. Małe, ceglane domki z białymi, niebieskimi lub zielonymi okiennicami. Dachy w bogatszych gospodarstwach kryte tradycyjną strzechą. Przed każdym domkiem piękny ogród, mnóstwo kolorowych kwiatów na ulicznych klombach. Jak dowiedzieliśmy się od Krystiana, wujka Michała u którego spaliśmy w Kaatsheuvel, w Holandii wszystko domy budowane czy remontowane są pod dyktando. To znaczy, że nie można zbudować żelbetowej chałupy, jak okolica jest wyłożona od podłogi aż po dach klinkierówką. Jest to oczywiście kłopotliwe dla mieszkańców, a okolica wygląda dość monotonnie.. ale za to jak malowniczo!
Zaraz po wjeździe do Holandii zmieniliśmy delikatnie nasze plany, i zamiast pojechać do Apeldoorn, skierowaliśmy się ku Arnhem. Zrobiliśmy nieco więcej kilometrów, za to odwiedziliśmy kilka bardzo ważnych historycznie miejsc, jak muzeum Bitwy o Arnhem, miejsca lądowań aliantów, zburzony podczas działań wojennych most na Renie czy cmentarz polskich żołnierzy poległych w czasie operacji Market Garden.
Niderlandy zjechaliśmy w tydzień zjechaliśmy wzdłuż i wszerz. Każdemu polecam wybranie się do tego kraju, choćby na weekend majowy. Świetna sieć dróg rowerowych, znaków i wszelkich udogodnień (jak wielkie kosze na śmieci w kształcie ogromnych siatek na motyle, stawiane przy ścieżkach - można bez problemu wrzucić do nich butelkę jadąc na rowerze) sprzyjają turystyce rowerowej. W Holandii ani przez chwilę nie baliśmy się, że możemy zboczyć z trasy. Na każdym skrzyżowaniu ścieżek rowerowych są odpowiednie znaki z podanymi kilometrami do najbliższych miejscowości.
Jednak przy jeździe ścieżkami czy pasami dla rowerów w Holandii jest jeden mankament - skutery. Jeżdżący na tych brzęczących sokowirówkach nie mogą poruszać się po normalniej drodze, więc często przeciskają się między rowerami. Trzeba na nich uważać, bo nie zawsze trąbią, tylko czasem wymachują rękami, że się ich nie puściło na ścieżce.. rowerowej. Co nas mocno zdziwiło, skuterzyści nie mają obowiązku jazdy w kasku. Więc śmigają po ścieżkach ile fabryka dała z gołą głową. Bardzo mądrze. Bardzo.
Będąc w Alkmaarze na północy kraju zdecydowaliśmy się kolejny raz lekko odbić z trasy i pojechaliśmy wykąpać się w Morzu Północnym. Trafiliśmy na świetną pogodę (zresztą jak podczas całej wyprawy - padało kilka razy w nocy i może trzy razy pokropiło w dzień, tylko raz musieliśmy jechać w kurtkach bo naprawdę przypiździło, ale to już we Francji) i dwie godziny poświęciliśmy na plażowanie. Cały sprzęt oczywiście taszczyliśmy ze sobą na plażę, a rowery zostawiliśmy na wielkim parkingu dla bicykli przed plażą.
Będąc w Holandii, radzę unikać robienia zakupów w Albert Heijn czy Jumbo. Dwa razy nacięliśmy się na to i popłynęliśmy ładnych parę euro więcej, niż byśmy wydali w Lidlu. A to tylko dlatego, że zapomnieliśmy, że w niedzielę wszystkie normalne sklepy w Holandii (a także w Niemczech, Belgii i Francji) są zamknięte na cztery spusty. Otwarte są tylko drożyzny, oczywiście. Dla porównania, za te same produkty co w Lidlu, w Albercie Heijnie zapłaciliśmy o 5 euro więcej, czyli 20 (dzienny budżet na naszą trójkę to było 15 euro - ciężko było go przekroczyć, kupowaliśmy wszystko co trzeba na obiad, kolację oraz na jedzenie w środku dnia, a i tak zostawało nam na colę i czekoladę lub lody).
Po Holandii przyszedł czas na Belgię. I tutaj klops. Kraj zupełnie, ale to zupełnie inny, niż to sobie wyobrażałem. Drogi dziurawe jak ser szwajcarski, gorsze niż nasze. Sporo ścieżek rowerowych, ale w opłakanym stanie - większość tego, co nazywa się w Belgii ścieżkami to wytyczone pasy na żwirowym i dziurawym poboczu. Co do miast, które odwiedziliśmy - Antwerpii i Brukseli nie polecamy. O ile w Antwerpii atrakcją dla nas było muzeum MAS i możliwość darmowego oglądania panoramy miasta z dachu, to w Brukseli nie ma nic ciekawego do zwiedzania. Drogi dziurawe, budynki brzydkie, pełno bloków, po ulicach kręci się nieciekawe towarzystwo, ogólnie czuliśmy się jak na Wschodzie, będąc w Europie rzecz jasna. Za to koniecznie musicie pojechać do Gentu i Brugii. Pięknie odnowione starówki, ładnie utrzymane miasta, zupełnie niepodobne do stolicy.
Trafiliśmy w Belgii za to na świetnych ludzi. Raz nocowaliśmy w ogrodzie u bardzo miłej rodziny na przedmieściach Antwerpii (wspomniana wcześniej degustacja piw), kolejną noc spędziliśmy za Brukselą u równie miłych ludzi, a ostatni nocleg w Belgii to była krowia ferma, gdzieś w polu, nie wiem gdzie. A historia z tym ostatnim noclegiem jest taka.
Było już późno, a my jak zwykle nie mieliśmy spania. Zjechaliśmy z asfaltu w kukurydzę, gdzie w oddali widać było farmę. Nie było dzwonka u bramy, więc wołamy. Wychodzi kobieta, na oko pięć dych ma, pełna energii i jakby się cieszy, że nas widzi. Nie potrafiła za bardzo mówić po angielsku, a że byliśmy już w terenach, gdzie mówi się w dziwnej odmianie francuskiego, nie rozumieliśmy co drugiego słowa. Jak już po paru chwilach było wiadomo, o co chodzi, to się okazało, że chętnie by nas przyjęła, ale farma nie jest jej i musi zapytać o pozwolenie właścicieli. Poszła, zapytała i niestety jegomość się nie zgodził. Starsza pani tak się przejęła naszym losem i tym, że się ściemnia, że zaraz zawołała syna i kazała mu dzwonić do sąsiada. Sąsiad, też rolnik, zgodził się bez wahania przyjąć nas do siebie. I tak oto pani wsiadła na swój zdezelowany rower i pognała przez kukurydzę, a my za nią. Rozłożyliśmy się między pastwiskami dla krów, a rano koło namiotów znaleźliśmy miłą niespodziankę, o której pewnie wiecie, jeśli śledziliście naszą relację. Pani przywiozła nam rano świeże mleko od krowy i dwie wielkie buły własnego wypieku :) bardzo dziękujemy!
Następnego dnia byliśmy już we Francji. Kraj ten jest jedną, wielką wsią. Wszędzie wkoło są pola uprawne, plantacje, winnice i łąki. Czasem jakiś las czy wioska. Miejscowości im dalej na zachód tym ładniejsze. Mimo malowniczych krajobrazów, przez Francję jechało nam się bardzo ciężko. A to przez porywisty wiatr, który towarzyszył nam od wyjazdu z Belgii i zaczynające się powoli górki. Im bliżej celu, tym było ciężej. Bywały bardzo długie, kilkukilometrowe wzniesienia, które pokonywaliśmy przez pół godziny z prędkością 10km/h, a zjeżdżaliśmy z nich w dwie minuty. Frajdy przy tym było co nie miara, to fakt. Czasem baliśmy się jadąc prawie 60 km/h, czy aby wyhamujemy w razie czego. Musicie wiedzieć, że tak obładowany rower, jak nasze, hamuje znacznie dłużej i wolniej.
Z pierwszym noclegiem we Francji wiąże się bardzo zabawna historia. Podjechaliśmy do gospodarstwa na wzgórzu obok drogi. Zadzwoniliśmy do drzwi, wyszedł do nas gospodarz i co się okazało? Nie mówi po angielsku. To nic, nie dogadamy się, bon voyage. My zmarnowani wsiadamy na rowery, pan gospodarz wraca na podwórze.. i zaraz nas woła i macha ręką, żebyśmy wjeżdżali za bramę. Niesamowite! Nie zamieniliśmy ani słowa, a znaleźliśmy świetne miejsce do rozbicia obozu. Gospodarz zaprowadził nas do sadu wiśniowego, gdzie rozbiliśmy się między drzewkami. Michał na migi załatwił parę butelek wody do gotowania i mycia (woda po francusku to eau, czyta się YYY). Egzamin z francuskiego zdaliśmy na szóstkę :)
Kolejnego dnia przejechaliśmy ponad 100 kilometrów po górkach, więc byliśmy dość wyczerpani. Zajechaliśmy do pierwszego lepszego gospodarstwa na początku wsi. Paulina poszła zapukać do drzwi. Otworzyła młoda kobieta, nie potrafiła rozmawiać po angielsku, tylko po hiszpańsku i francusku. Bomba. Jednak znów na migi jakoś się dogadaliśmy, poszła po męża i za chwilę wrócili razem i zaprosili nas na podwórze. Mimo, że nie mieli zbyt dużo miejsca przed domem, znalazł się dla nas kawałek trawy obok sypiącej się szopy. Virginia, bo tak miała na imię nasza gospodyni, przyniosła nam za chwilę obiad - ryż z warzywami. Jej mąż, Jerome na szczęście mówił po angielsku. Przyniósł laptopa i zapytał, czy chcemy sprawdzić pocztę, czy coś. My na to, że mamy swój sprzęt i czy może nam dać hasło do wifi - dał.
Do późnego wieczora siedzieliśmy z gospodarzami na werandzie i rozmawialiśmy o naszej podróży. Dołączyła do nas też ich sąsiadka zza płotu. Zapytała przejęta w pewnej chwili, czy mamy już zaklepany nocleg w Paryżu. My na to, że nie i że będziemy szukać jutro, na obrzeżach. Bardzo się zdziwiła i powiedziała, żebyśmy nawet o tym zapomnieli, że nie ma szans. Po pierwsze, że ludzie w Paryżu nas w życiu nie przyjmą, a po drugie mało kto ma ogród przed domem, bo przedmieścia to same blokowiska i margines społeczny. W tej chwili Jerome chwycił za telefon i zadzwonił do swojego przyjaciela, Bernarda, który miesza w centrum Paryża. W dwie minuty załatwił nam najlepszy w świecie nocleg, w samym centrum miasta, w ogrodzie przed 150-letnią willą. Jak się okazało, Jerome i Bernard są entomologami, zajmują się badaniem motyli i pracują w muzeum niedaleko Notre Dame.
O dalszych wydarzeniach pisałem w ostatnich postach z Paryża, więc nie ma sensu się tu powtarzać. W każdym razie kolejne cztery dni spędziliśmy zwiedzając Paryż.
Chcielibyśmy w tym miejscu bardzo gorąco podziękować Jeromowi i panu Bernardowi, za pomoc i gościnę! :)
0,5kg kurczaka przeważnie nie kosztowało więcej jak 4 euro (w Niemczech mięso jest najtańsze, w Belgii najdroższe - około 6 euro). Pieczywo za granicą jest drogie, chleb około 2 euro. Bułek kompletnie nie opłaca się kupować w piekarni, jeśli już to w Lidlu (w niektórych mają piec i bułki kosztują 30 centów a nie 70).
W upalne dni na osobę schodziło około 4 litrów wody. Normalnie wypijaliśmy po dwa bidony, czyli około 2 litrów. Woziliśmy w sakwach 6 plastikowych butelek 1,5l na wodę do gotowania i mycia się. Wieczorem napełnialiśmy je, co razem z bidonami dawało optymalną ilość do ugotowania makaronu lub ryżu (2l do garnka), usmażenia kurczaka, umycia zębów rano, opłukania się. Głowy myliśmy na stacjach benzynowych, podobnie jak wszystkie garnki i menażki. Dobrym patentem jest zostawianie odkrytych naczyń na noc - jak padało, to same się myły, a na stacji wystarczyło przemyć ludwikiem, bez szorowania i tracenia czasu.
Zdarzają się też stacje z darmowym prysznicem (choć taki luksus zazwyczaj kosztuje 2 euro).
Teraz kilka słów o naszym sprzęcie..
Rower i jego wyposażenie:
Biwak:
Ubrania:
Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzanie Berlina. Miasto nas nie zachwyciło. Kupa stali i betonu, wielkie przestrzenie, wszędzie tłok, hałas, uliczny zgiełk. Mimo, że ścieżek i pasów dla rowerzystów jest bardzo dużo, to i tak trudno poruszać się jednośladem po tym mieście. Oblecieliśmy wszystkie zabytki i miejsca, które mieliśmy do zaliczenia i wyjechaliśmy z miasta. A i z wyjazdem nie było kolorowo. Przedmieścia Berlina nas przerosły. Przez dobre kilkadziesiąt minut nie mogliśmy zostawić za sobą zabudowań, całej tej aglomeracji. W końcu zaczęło się ściemniać, a my byliśmy w podberlińskim Spandau. To co, znowu park? Zboczyliśmy z głównej drogi w osiedle domków jednorodzinnych, po względnych oględzinach stwierdziliśmy zgodnie, że nawet nie ma sensu tracić czasu na pukanie i pytanie - na trawniku przystrzyżonym na dwie długości, między mercedesami by nas nie ugościli. Więc znaleźliśmy par na końcu drogi. Po alejkach kręciło się jeszcze sporo ludzi z psami, co chwilę przebiegał jakiś maratończyk. Nie przeszkodziło to nam jednak w rozbiciu namiotów w cichym zagajniku. Mieszkańcy powiedzieli nam, że to spokojna okolica i możemy tu rozbić namioty, jednakże lepiej będzie, jak zwiniemy się wcześnie rano, bo ktoś nadgorliwy mógłby wezwać policję.
Co do samego Berlina - zdziwiło nas w tym mieście kilka rzeczy. Po pierwsze, brak darmowego internetu. Nawet na głównych placach nie ma miejskiego wifi (co w Polsce od jakiegoś czasu jest normą, nawet w mniejszych miejscowościach). Co także dziwi, w makdonaldzie czy burger kingu trzeba płacić za dostęp do sieci (o ile pamiętam, około 5 euro za godzinę surfowania).
Po drugie, mało kto zna język angielski. Nie jest niespodzianką, że Niemcy uważają swój piękny język za jedyny słuszny. Jednak na stacjach benzynowych czy nawet w informacjach turystycznych w centrum Berlina nie mogliśmy się dogadać po angielsku. Całe szczęście, Paulina ratowała sytuację. I tak do wyjazdu z Niemiec, borykaliśmy się z barierą językową. Śmieszne jest to, że ludzie zapytani przez nas "Do you speak english?" odpowiadali "yes". A po paru słowach, nawet nie zdaniach, wypowiedzianych przez nas robili krzywe miny. Więc zaczynaliśmy dukać i szukać w głowie tego, czego nauczyliśmy się na niemieckim w szkole (lub czego nauczyć się powinniśmy). Jak prawdziwe w takich sytuacjach okazuje się powiedzenie naszych dziadów, że język zaborcy trzeba znać :)
Zakupy w Berlinie - wybierając się na rowerze do Berlina, najlepiej zawczasu zrobić zapasy jedzenia i picia. My nauczyliśmy się na własnych błędach, że jedzenie kupuje się przed wjazdem do dużego miasta. Na przedmieściach zawsze znajdzie się jakiś Lidl lub Aldi. W centrum niestety raczej dyskontów nie spotkamy. Jeśli już znajdziemy sklep spożywczy (co też jest trudne w Berlinie, bo wszędzie są butiki albo baaardzo drogie delikatesy dla burżujów, coś jak nasze Epi czy Alma) to ceny będą często kilkadziesiąt procent wyższe, niż we wspomnianym Lidlu (w którym nota bene staraliśmy się zaopatrywać przez cały miesiąc - jest zdecydowanie najtańszy, sklepy są dosłownie wszędzie, w każdej mniejszej miejscowości nie ma problemu ze znalezieniem Lidla.. ale o jedzeniu będzie później).
Po opuszczeniu Berlina zaczęły się małe kłopoty ze znalezieniem drogi do Rathenow i Stendal, a później do Wolfsburga. Odcinek trasy między Berlinem, a w zasadzie Wolfsburgiem był najtrudniejszym ze względu na nawigowanie. Gdyby nie GPS Michała, pewnie do dziś krążylibyśmy w środkowych Niemczech, nie mogąc znaleźć drogi bez zakazu dla rowerzystów. Niemieccy inżynierowie planując drogi, naszpikowali je bezzasadnymi zakazami. Dlaczego bezzasadnymi? Ano dlatego, że raz jedziemy poboczem krajówki przez 50 kilometrów i nagle jest zakaz. I nie ma gdzie zjechać. Jak pojedziemy dalej, to nas zatrąbią. Cofnąć też nie ma jak. Więc niejednokrotnie musieliśmy wjeżdżać w pole, przeskakiwać barierki (raz taka akcja skończyła się przebiciem koła w Michała rowerze) i kluczyć wioskami, aby za dwa kilometry wjechać na tę samą drogę, którą przed chwilą jechaliśmy. Efekt? Objazd zajmował nam godzinę, albo i lepiej. I tak przez przynajmniej trzy dni bawiliśmy się w kotka i myszkę z zakazami, drogami ekspresowymi (którymi nagle i nie wiedzieć czemu stawały się krajówki czy drogi wojewódzkie, a raczej landsztrasy).
Kolejną rzeczą, która nas zachwyciła w Niemczech (a po pewnym czasie zaczęła nie tyle irytować, co delikatnie drażnić.. ten, kto nie jeździł nigdy z sakwami, nie zrozumie) jest chęć pomagania, szczególnie podróżnym. Dziesiątki, a może nawet i setki razy ludzie do nas machali jadąc chodnikiem po drugiej stronie drogi i pytali, czy się nie zgubiliśmy. Gdy tylko zatrzymywaliśmy się, żeby sprawdzić coś na mapie, wysłać smsa czy chociażby zjeść w spokoju śniadanie, momentalnie zatrzymywali się przy nas inni rowerzyści, a czasem stawały samochody, i pytali.. a skąd, a dokąd, a po co, a czy pomóc, a czy się nie zgubiliście, a czy kempingu szukacie. To jest miłe, nawet bardzo miłe. Tylko po powtórzeniu tej samej formułki dziesiąty raz w ciągu kwadransa zaczęło to się robić nużące. Pewnego dnia, gdy jechaliśmy wzdłuż Mitellandkanal do Hanoweru, zatrzymaliśmy się obok przystani żaglówek, żeby zjeść bułki z tuńczykiem. Standardowo, zatrzymało się koło nas kilka osób, ucięliśmy miłą pogawędkę i pojechali dalej. Dalej siedzimy, jemy, i zatrzymuje się dziadek na rowerze ubrany jak mistrz tour de france i się zaczyna. My sobie spokojnie konsumujemy, wszystko wiemy, a ten wyciąga mapę i kreśli nam trasę. Dodam, że na początku zapytał, jaki język preferujemy, co nas dość mocno rozbawiło, bo zabrzmiało to jak automatyczna sekretarka. Mówimy, że nad kanałem dobrze nam się jedzie, jest spokojnie, mały ruch etc. A on nam wmawia, że taka jazda jest nudna i pcha nas na jakąś okrężną drogę. Po paru minutach pogadanki udało nam się przekonać starszego pana, że leszczami nie jesteśmy. I pojechaliśmy dalej.
Dla mnie jazda wzdłuż wspomnianego Mitellandkanal była jedną z najprzyjemniejszych części na całej trasie, a na pewno najprzyjemniejszą w Niemczech. Pomijam, że to właśnie jadąc szutrowym duktem nad kanałem przebiliśmy kilka dętek. Mieliśmy trzy dni spokoju od ciężarówek, kurzu i hałasu. Mogliśmy w spokoju podziwiać przyrodę, okoliczne pola i zgadywać, z jakiego to kraju jest barka, która właśnie przepływa obok (było kilka polskich, czasem zagadywaliśmy, jak nas usłyszeli z brzegu).
Kiedy zaczęliśmy rajd wzdłuż kanału, zmieniliśmy też jednocześnie sposób szukania noclegu. W małej wiosce za Wolfsburgiem, leżącej nieopodal kanału, zapytaliśmy w gospodarstwie o możliwość rozbicia namiotów w ogrodzie. Nie było problemu. Od tej pory, kiedy się przełamaliśmy (a raczej Paulina się przełamała, bo to ona w Niemczech załatwiała spanie) nocowaliśmy już do końca wyprawy "na gospodarza". Wcześniej na trasie tylko dwa razy spaliśmy u ludzi - pierwszy raz za Zieloną Górą, drugi gdzieś za Berlinem. Zatem stosunek noclegów na dziko/na gospodarza przedstawia się mniej więcej tak, że w lesie spaliśmy 10 razy, a u ludzi 20 (mniej więcej, bo nie pamiętam dokładnie).
Jak załatwialiśmy nocleg?
Nasi rodzice i znajomi dziwili się po naszym powrocie i pytali jak to możliwe, że zupełnie obcy ludzie przyjmowali nas "pod swój dach". Recepta na znalezienie fajnego noclegu w trasie jest bardzo prosta: po pierwsze nie można bać się ludzi, trzeba iść do drzwi, zapukać, przedstawić się (cały czas szeroko uśmiechać, koledzy, którzy pilnują rowerów też się szeroko uśmiechają, mimo że sprechen deutsch nicht) i opowiedzieć swoją historię. Czyli kim jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy. Czasem zdarzało się (szczególnie w Holandii), że ludzie proponowali nam pobliskie pola kempingowe. W takiej sytuacji należy zachować zimną krew i nie dawać za wygraną. Trzeba powiedzieć, że nie mamy wystarczająco dużo pieniędzy, aby codziennie spać na polu (ani razu oczywiście nie spaliśmy, ale bajer działa). Jak to nie poskutkuje, jest argument zapasowy numer dwa - mówimy, że jesteśmy biednymi studentami z Polski. Stuprocentowa skuteczność (czasem wystarczyło, jak mówiliśmy że z Polski, to się litowali..).Spanie na gospodarza zawsze przynosi korzyści. Zawsze mogliśmy podładować telefony i aparat, dostawaliśmy wodę, czasem proponowano nam prysznic. Przeważnie udostępniano nam wifi, abyście mogli na bieżąco czytać i oglądać bloga :) Kilka razy załapaliśmy się na kolację, grilla, dostawaliśmy lody i piwo (o, piwa to się opiliśmy pierwszego dnia w Belgii.. pan gospodarz się uparł, że nie odejdziemy od stołu, dopóki nie spróbujemy wszystkich lokalnych specjałów. miał rację, nie odeszliśmy.. :) ).
A jeszcze jedno, bardzo ważne - gdzie pytać o nocleg? Najlepiej w małych miejscowościach, na farmach, w gospodarstwach. W mieście ludzie przeważnie są mniej gościnni. I jakaś prawda w tym jest, że biedniejszy zawsze pomoże, ugości. Najwięcej problemów ze znalezieniem ogrodu mieliśmy przed i za Amsterdamem - jednego dnia chodziliśmy dobre dwie godziny od domu do domu, aż w końcu przyjęło nas starsze małżeństwo.. chyba wyłącznie dzięki bajerowi na biednych Polaków.
Co mnie osobiście bardzo cieszy i co na pewno będę długo wspominał, to gościnność i otwartość ludzi, którzy nas przyjmowali. Szczerze mówiąc, to przed wyjazdem miałem wątpliwości co do tego, jak ludzie z ZACHODU traktują obcych, turystów i w ogóle tych wszystkich, którzy mają czelność pukać do ich drzwi. A tu proszę, miłe zaskoczenie. Chyba pokuszę się o stwierdzenie, że taki właśnie człowiek z zachodu prędzej przyjmie wędrowca pod swój dach niż Polak. To smutne, ale prawdziwe.
Wróćmy do podsumowania. Po Niemczech przyszedł czas na Holandię. A Holandia to już caaałkiem inna bajka. I bajka to w tym przypadku bardzo dobre słowo. Wręcz kluczowe. Od chwili, kiedy wjechaliśmy do tego kraju, wszystko wkoło stało się bajkowe. Piękne krajobrazy, wszędzie zielono, kolorowo, na przydrożnych łąkach całe masy zwierząt przeróżnej rasy. Od stu gatunków krów, przez kozy, owce (chyba było ich najwięcej), konie po kucyki i świnie. Dziesiątki miasteczek, przez które przejeżdżaliśmy, wyglądały jak namalowane. Małe, ceglane domki z białymi, niebieskimi lub zielonymi okiennicami. Dachy w bogatszych gospodarstwach kryte tradycyjną strzechą. Przed każdym domkiem piękny ogród, mnóstwo kolorowych kwiatów na ulicznych klombach. Jak dowiedzieliśmy się od Krystiana, wujka Michała u którego spaliśmy w Kaatsheuvel, w Holandii wszystko domy budowane czy remontowane są pod dyktando. To znaczy, że nie można zbudować żelbetowej chałupy, jak okolica jest wyłożona od podłogi aż po dach klinkierówką. Jest to oczywiście kłopotliwe dla mieszkańców, a okolica wygląda dość monotonnie.. ale za to jak malowniczo!
Zaraz po wjeździe do Holandii zmieniliśmy delikatnie nasze plany, i zamiast pojechać do Apeldoorn, skierowaliśmy się ku Arnhem. Zrobiliśmy nieco więcej kilometrów, za to odwiedziliśmy kilka bardzo ważnych historycznie miejsc, jak muzeum Bitwy o Arnhem, miejsca lądowań aliantów, zburzony podczas działań wojennych most na Renie czy cmentarz polskich żołnierzy poległych w czasie operacji Market Garden.
Niderlandy zjechaliśmy w tydzień zjechaliśmy wzdłuż i wszerz. Każdemu polecam wybranie się do tego kraju, choćby na weekend majowy. Świetna sieć dróg rowerowych, znaków i wszelkich udogodnień (jak wielkie kosze na śmieci w kształcie ogromnych siatek na motyle, stawiane przy ścieżkach - można bez problemu wrzucić do nich butelkę jadąc na rowerze) sprzyjają turystyce rowerowej. W Holandii ani przez chwilę nie baliśmy się, że możemy zboczyć z trasy. Na każdym skrzyżowaniu ścieżek rowerowych są odpowiednie znaki z podanymi kilometrami do najbliższych miejscowości.
Jednak przy jeździe ścieżkami czy pasami dla rowerów w Holandii jest jeden mankament - skutery. Jeżdżący na tych brzęczących sokowirówkach nie mogą poruszać się po normalniej drodze, więc często przeciskają się między rowerami. Trzeba na nich uważać, bo nie zawsze trąbią, tylko czasem wymachują rękami, że się ich nie puściło na ścieżce.. rowerowej. Co nas mocno zdziwiło, skuterzyści nie mają obowiązku jazdy w kasku. Więc śmigają po ścieżkach ile fabryka dała z gołą głową. Bardzo mądrze. Bardzo.
Będąc w Alkmaarze na północy kraju zdecydowaliśmy się kolejny raz lekko odbić z trasy i pojechaliśmy wykąpać się w Morzu Północnym. Trafiliśmy na świetną pogodę (zresztą jak podczas całej wyprawy - padało kilka razy w nocy i może trzy razy pokropiło w dzień, tylko raz musieliśmy jechać w kurtkach bo naprawdę przypiździło, ale to już we Francji) i dwie godziny poświęciliśmy na plażowanie. Cały sprzęt oczywiście taszczyliśmy ze sobą na plażę, a rowery zostawiliśmy na wielkim parkingu dla bicykli przed plażą.
Będąc w Holandii, radzę unikać robienia zakupów w Albert Heijn czy Jumbo. Dwa razy nacięliśmy się na to i popłynęliśmy ładnych parę euro więcej, niż byśmy wydali w Lidlu. A to tylko dlatego, że zapomnieliśmy, że w niedzielę wszystkie normalne sklepy w Holandii (a także w Niemczech, Belgii i Francji) są zamknięte na cztery spusty. Otwarte są tylko drożyzny, oczywiście. Dla porównania, za te same produkty co w Lidlu, w Albercie Heijnie zapłaciliśmy o 5 euro więcej, czyli 20 (dzienny budżet na naszą trójkę to było 15 euro - ciężko było go przekroczyć, kupowaliśmy wszystko co trzeba na obiad, kolację oraz na jedzenie w środku dnia, a i tak zostawało nam na colę i czekoladę lub lody).
Po Holandii przyszedł czas na Belgię. I tutaj klops. Kraj zupełnie, ale to zupełnie inny, niż to sobie wyobrażałem. Drogi dziurawe jak ser szwajcarski, gorsze niż nasze. Sporo ścieżek rowerowych, ale w opłakanym stanie - większość tego, co nazywa się w Belgii ścieżkami to wytyczone pasy na żwirowym i dziurawym poboczu. Co do miast, które odwiedziliśmy - Antwerpii i Brukseli nie polecamy. O ile w Antwerpii atrakcją dla nas było muzeum MAS i możliwość darmowego oglądania panoramy miasta z dachu, to w Brukseli nie ma nic ciekawego do zwiedzania. Drogi dziurawe, budynki brzydkie, pełno bloków, po ulicach kręci się nieciekawe towarzystwo, ogólnie czuliśmy się jak na Wschodzie, będąc w Europie rzecz jasna. Za to koniecznie musicie pojechać do Gentu i Brugii. Pięknie odnowione starówki, ładnie utrzymane miasta, zupełnie niepodobne do stolicy.
Trafiliśmy w Belgii za to na świetnych ludzi. Raz nocowaliśmy w ogrodzie u bardzo miłej rodziny na przedmieściach Antwerpii (wspomniana wcześniej degustacja piw), kolejną noc spędziliśmy za Brukselą u równie miłych ludzi, a ostatni nocleg w Belgii to była krowia ferma, gdzieś w polu, nie wiem gdzie. A historia z tym ostatnim noclegiem jest taka.
Było już późno, a my jak zwykle nie mieliśmy spania. Zjechaliśmy z asfaltu w kukurydzę, gdzie w oddali widać było farmę. Nie było dzwonka u bramy, więc wołamy. Wychodzi kobieta, na oko pięć dych ma, pełna energii i jakby się cieszy, że nas widzi. Nie potrafiła za bardzo mówić po angielsku, a że byliśmy już w terenach, gdzie mówi się w dziwnej odmianie francuskiego, nie rozumieliśmy co drugiego słowa. Jak już po paru chwilach było wiadomo, o co chodzi, to się okazało, że chętnie by nas przyjęła, ale farma nie jest jej i musi zapytać o pozwolenie właścicieli. Poszła, zapytała i niestety jegomość się nie zgodził. Starsza pani tak się przejęła naszym losem i tym, że się ściemnia, że zaraz zawołała syna i kazała mu dzwonić do sąsiada. Sąsiad, też rolnik, zgodził się bez wahania przyjąć nas do siebie. I tak oto pani wsiadła na swój zdezelowany rower i pognała przez kukurydzę, a my za nią. Rozłożyliśmy się między pastwiskami dla krów, a rano koło namiotów znaleźliśmy miłą niespodziankę, o której pewnie wiecie, jeśli śledziliście naszą relację. Pani przywiozła nam rano świeże mleko od krowy i dwie wielkie buły własnego wypieku :) bardzo dziękujemy!
Następnego dnia byliśmy już we Francji. Kraj ten jest jedną, wielką wsią. Wszędzie wkoło są pola uprawne, plantacje, winnice i łąki. Czasem jakiś las czy wioska. Miejscowości im dalej na zachód tym ładniejsze. Mimo malowniczych krajobrazów, przez Francję jechało nam się bardzo ciężko. A to przez porywisty wiatr, który towarzyszył nam od wyjazdu z Belgii i zaczynające się powoli górki. Im bliżej celu, tym było ciężej. Bywały bardzo długie, kilkukilometrowe wzniesienia, które pokonywaliśmy przez pół godziny z prędkością 10km/h, a zjeżdżaliśmy z nich w dwie minuty. Frajdy przy tym było co nie miara, to fakt. Czasem baliśmy się jadąc prawie 60 km/h, czy aby wyhamujemy w razie czego. Musicie wiedzieć, że tak obładowany rower, jak nasze, hamuje znacznie dłużej i wolniej.
Z pierwszym noclegiem we Francji wiąże się bardzo zabawna historia. Podjechaliśmy do gospodarstwa na wzgórzu obok drogi. Zadzwoniliśmy do drzwi, wyszedł do nas gospodarz i co się okazało? Nie mówi po angielsku. To nic, nie dogadamy się, bon voyage. My zmarnowani wsiadamy na rowery, pan gospodarz wraca na podwórze.. i zaraz nas woła i macha ręką, żebyśmy wjeżdżali za bramę. Niesamowite! Nie zamieniliśmy ani słowa, a znaleźliśmy świetne miejsce do rozbicia obozu. Gospodarz zaprowadził nas do sadu wiśniowego, gdzie rozbiliśmy się między drzewkami. Michał na migi załatwił parę butelek wody do gotowania i mycia (woda po francusku to eau, czyta się YYY). Egzamin z francuskiego zdaliśmy na szóstkę :)
Kolejnego dnia przejechaliśmy ponad 100 kilometrów po górkach, więc byliśmy dość wyczerpani. Zajechaliśmy do pierwszego lepszego gospodarstwa na początku wsi. Paulina poszła zapukać do drzwi. Otworzyła młoda kobieta, nie potrafiła rozmawiać po angielsku, tylko po hiszpańsku i francusku. Bomba. Jednak znów na migi jakoś się dogadaliśmy, poszła po męża i za chwilę wrócili razem i zaprosili nas na podwórze. Mimo, że nie mieli zbyt dużo miejsca przed domem, znalazł się dla nas kawałek trawy obok sypiącej się szopy. Virginia, bo tak miała na imię nasza gospodyni, przyniosła nam za chwilę obiad - ryż z warzywami. Jej mąż, Jerome na szczęście mówił po angielsku. Przyniósł laptopa i zapytał, czy chcemy sprawdzić pocztę, czy coś. My na to, że mamy swój sprzęt i czy może nam dać hasło do wifi - dał.
Do późnego wieczora siedzieliśmy z gospodarzami na werandzie i rozmawialiśmy o naszej podróży. Dołączyła do nas też ich sąsiadka zza płotu. Zapytała przejęta w pewnej chwili, czy mamy już zaklepany nocleg w Paryżu. My na to, że nie i że będziemy szukać jutro, na obrzeżach. Bardzo się zdziwiła i powiedziała, żebyśmy nawet o tym zapomnieli, że nie ma szans. Po pierwsze, że ludzie w Paryżu nas w życiu nie przyjmą, a po drugie mało kto ma ogród przed domem, bo przedmieścia to same blokowiska i margines społeczny. W tej chwili Jerome chwycił za telefon i zadzwonił do swojego przyjaciela, Bernarda, który miesza w centrum Paryża. W dwie minuty załatwił nam najlepszy w świecie nocleg, w samym centrum miasta, w ogrodzie przed 150-letnią willą. Jak się okazało, Jerome i Bernard są entomologami, zajmują się badaniem motyli i pracują w muzeum niedaleko Notre Dame.
O dalszych wydarzeniach pisałem w ostatnich postach z Paryża, więc nie ma sensu się tu powtarzać. W każdym razie kolejne cztery dni spędziliśmy zwiedzając Paryż.
Chcielibyśmy w tym miejscu bardzo gorąco podziękować Jeromowi i panu Bernardowi, za pomoc i gościnę! :)
Jedzenie
Jedzenie podczas trwania całej wyprawy staraliśmy się kupować w Lidlu, rzadziej w Aldim (ceny są zbliżone, jednak w Aldim nie ma wszystkich produktów np. fixów i nie w każdym jest pieczywo). Nasz dzienny budżet to było 15 euro (5 euro na osobę). Za te pieniądze kupowaliśmy zazwyczaj: 0,5kg mięsa (kurczak lub mielone wieprzowe), 0,5kg makaronu (świderki lub spaghetti, zależy co dobrego szefowa kuchni wymyśliła), puszka kukurydzy, papryka, 3 jogurty pitne, fix, chleb (rzadziej kupowaliśmy bułki, bo drożej wychodziło i na drugi dzień były twarde), 2 serki do smarowania (wymiennie z serem żółtym i szynką), dżem, 3 puszki tuńczyka, ogórek zielony (lub pomidory), czekolada (najtańsza zdecydowanie w Niemczech - 70 centów za milkę) i jak starczało to cola lub lody.0,5kg kurczaka przeważnie nie kosztowało więcej jak 4 euro (w Niemczech mięso jest najtańsze, w Belgii najdroższe - około 6 euro). Pieczywo za granicą jest drogie, chleb około 2 euro. Bułek kompletnie nie opłaca się kupować w piekarni, jeśli już to w Lidlu (w niektórych mają piec i bułki kosztują 30 centów a nie 70).
Picie
Przez cały miesiąc wodę braliśmy wyłącznie z kranu. Butelki i bidony napełnialiśmy najczęściej na stacjach benzynowych, a jeśli nie było w pobliżu to u ludzi przy drodze. Mimo, że piliśmy kranówę, nikt z nas na szczęście się nie rozchorował. W wodzie rozrabialiśmy IsoDrinx, który dostaliśmy od firmy Nutrend. Podczas wyprawy ważne jest, aby to co się pije, miało jakiś smak. Na zwykłą wodę po paru dniach nie można patrzeć. Kilka razy kupiliśmy sok, dla zmiany smaku - w Lidlu około 1 euro za 1,5 litra.W upalne dni na osobę schodziło około 4 litrów wody. Normalnie wypijaliśmy po dwa bidony, czyli około 2 litrów. Woziliśmy w sakwach 6 plastikowych butelek 1,5l na wodę do gotowania i mycia się. Wieczorem napełnialiśmy je, co razem z bidonami dawało optymalną ilość do ugotowania makaronu lub ryżu (2l do garnka), usmażenia kurczaka, umycia zębów rano, opłukania się. Głowy myliśmy na stacjach benzynowych, podobnie jak wszystkie garnki i menażki. Dobrym patentem jest zostawianie odkrytych naczyń na noc - jak padało, to same się myły, a na stacji wystarczyło przemyć ludwikiem, bez szorowania i tracenia czasu.
Stacje benzynowe
Na całej trasie za skorzystanie z toalety na stacji benzynowej zapłaciliśmy tylko raz - i to 30 centów, gdzieś w polu, w Niemczech. Poza tym wyjątkiem wszystkie toalety na stacjach benzynowych są bezpłatne, zazwyczaj są na zewnątrz, więc trzeba poprosić w kasie o klucz. Nigdy nie pytaliśmy, czy możemy umyć naczynia czy siebie, bo dziwnie by na nas patrzono. Dwa razy zwrócono nam uwagę, że za długo okupujemy wc, ale zbytnio się tym nie przejęliśmy :)Zdarzają się też stacje z darmowym prysznicem (choć taki luksus zazwyczaj kosztuje 2 euro).
Sprzęt mówi
Teraz kilka słów o naszym sprzęcie..
Rower i jego wyposażenie:
- rower: rama Wheeler Cross 3600, przerzutka tył Shimano Deore, przód Shimano Deore, klamkomanetki Shimano Deore, obręcze Alexrims, szprychy DT Swiss, piasty Shimano Deore XT, opony Bontrager, łańcuch Shimano XT, kaseta Shimano XT, korba Shimano Deore, widelec RST Omni (do wymiany po wakacjach, zastąpi go któryś SR Suntour)
- aluminiowy bagażnik no-name (nie spisał się, po tysiącu kilometrów powyginały się blaszki mocujące go do wahacza, ostatnie 500 km jechałem z urwanym bagażnikiem chamsko obklejonym taśmą)
- sakwy wodoszczelne Crosso Dry Big czerwone (pojemne, wytrzymałe, choć jedna z sakw pękła u dołu - poszła do reklamacji)
- wór wodoszczelny Crosso 60l (zmieścił namiot, karimatę, śpiwór, garnki i menażki, wciskałem do niego czasem kurtkę i zakupy, też było okej)
- 2 ekspandery do bagażnika (zwykłe, gumowe z praktikera.. dały radę, choć trochę się rozciągnęły)
- pompka do roweru
- zapasowe części: 3 dętki, zestaw naprawczy (łatki+klej) (jedną dętkę założyłem i zużyłem 2 łatki)
- światło przednie Kellys
- światło tylne Kellys
- narzędzia: imbusy sześciokątne, klucze płaskie (6,7,8,10,15), śrubokręty płaski i krzyżak, kropelka lub superglue, mocna taśma, kombinerki, łyżki do opon, smar do łańcucha w sprayu, wd-40
- zapinka do roweru Sekura
- 2 bidony 0,7 Nutrend (nie polecam plastikowych bidonów na dłuższe wyjazdy.. różne grzybnie w nich wyrastają i trzeba często to szorować.. na następną wyprawę zaopatrzymy się w profesjonalne, aluminiowe bidony)
Biwak:
- Namiot Hannah Troll 3 (ani razu nie przemókł, nawet podczas nocnych ulew w Holandii.. jednak jak pewnie wiecie w relacji, mieliśmy spore kłopoty ze stelażem, który kilkanaście razy się połamał - dzień po powrocie wystosowałem pismo z opisem usterki wraz ze zdjęciami i wysłałem do producenta, a po trzech dniach kurier przywiózł mi nowiutki, lepszy stelaż)
- karimata (zwykła, w moro, dała radę, choć za rok zainwestujemy w maty samopompujące dla lepszej izolacji termicznej)
- śpiwór HiMountain Tropical (nietrafiony wybór.. niby ma tolerancję 10 stopni, a jak na zewnątrz było 15 to zamarzaliśmy i musiałem ubierać wszystkie bluzy)
- palnik gazowy Campingaz Twister
- 2 kartusze z gazem CV 300 (ja miałem dwa i Michał miał dwa - wszystkie skończyły się w połowie drogi i musieliśmy kupić w Haarlemie kolejne, tym razem duże za 8 euro i spokojnie wystarczyło gazu do końca)
- zestaw Esbit Cookware (dwa gary, 2,5l i 2l i patelnia. i jestem z tego zestawu połowicznie zadowolony... garnki jakościowo super. woda gotuje się szybko, mimo że nie mają radiatorów. duży jest wystarczający, żeby ugotować całą pakę makaronu (500g) dla trzech osób, a w małym można robić w tym czasie na drugim ogniu sos z jakimś mięsiwem. co to patelni.. porażka. po trzecim myciu zwykłą gąbką i ludwikiem zaczęła odłazić superekstra powłoka nonstick. po dwóch tygodniach na brzegach patelni mieliśmy coś w rodzaju przypalonego tłuszczu, tyle tylko że to była łuszcząca się powłoka.
- w zestawie są też dwie plastikowe deseczki do krojenia - przydatne, choć mogłyby być ciut większe i prostokątne, żeby można je było połączyć i kroić lub siekać coś większego. łapka do garnków dobrze się spisuje, chwyta pewnie, nie przemieszcza i nie wygina przy podnoszeniu pełnego garnka.
- nóż, łyżka, widelec, ściereczka, kubek metalowy
- zapałki, zapalniczki (schowane do pudełek po kliszy)
- płyn ludwik (mieliśmy jeden i skończył się po 2 tygodniach) i myjka do naczyń
- papier toaletowy, wilgotne chusteczki dla dzieci (bardzo przydatne)
- kilka metrów sznurka, klamerki
- butelki plastikowe na wodę (zazwyczaj mieliśmy 6 butelek 1,5l)
- środek przeciwko komarom, pająkom, kleszczom
- 0,5 kg proszku do prania (akurat wystarczyło na miesiąc dla trzech osób - pranie robiliśmy średnio co trzeci dzień, na stacji benzynowej oczywiście)
- worki foliowe, worki na śmieci
Ubrania:
- koszulka termoaktywna Alpinus z długim rękawem
- koszulka termoaktywna Alpinus na ramiączkach
- koszulka kolarska Specialized Saxo Bank
- koszulka bawełniana Nutrend (dobra do spania i na chłodniejsze dni, choć bawełna na wyprawie nie jest dobrym materiałem - długo schnie i jest ciężka)
- kurtka softshell Adidas
- kurtka przeciwdeszczowa z windstopperem Campus Trekking Vaportex
- kamizelka Goretexowa The North Face
- spodenki kolarskie 4F
- spodenki kolarskie na szelkach Specialized Saxo Bank
- luźne, krótkie spodenki
- 3 pary majtek termoaktywnych (praktycznie nie używałem ich, jeździłem w spodenkach na goło.. tak jest wygodniej i nie ma dodatkowych szwów, które mogłyby odparzyć)
- sandały wodoodporne HiMountain (nie polecam! po miesiącu rozkleiły się, choć miały być szyte)
- rękawiczki kolarskie bez palców
- okulary przeciwsłoneczne Uvex I-vo (bardzo dobry sprzęt, niestety spadły mi kilka razy i się porysowały, więc muszę rozejrzeć się za nowymi)
- kask Bontrager (zawsze na głowie!)
- bandana Specialized
Pozostały ekwipunek:
- aparat, ładowarka do aparatu, zapasowe karty pamięci, pendrive
- scyzoryk, nóż, gwizdek, multitool
- przewodniki, mapy
- kserokopie wszystkich dokumentów
- portfel, paszport, dowód osobisty, legitymacja szkolna
- ubezpieczenie zagraniczne EKUZ (z NFZ)
- ręczniczek do ciała
- środki higieniczne: mydło, szampon, szczotka do zębów, pasta, cążki, golarka, dezodorant, krem nivea
- krem z filtrem UV (15 i 50)
- telefon i ładowarka do telefonu (bateria trzymała mi jakiś tydzień, bo telefonu praktycznie nie używałem - codziennie wieczorem pisałem smsa, gdzie jesteśmy i gdzie planujemy jutro jechać)
- zapasowe baterie AA i do licznika rowerowego CR 2032
- notes, długopisy
- tabletki chela-min (braliśmy jedną dziennie), magnez chela-mag (bardzo dobry, gdy łapały skurcze), żelazo
- igły, nici
Apteczka: JanySport
- dziana opaska, plastry z opatrunkiem, plaster na rolce, jałowe kompresy, chusta trójkątna, gazik nasączony spirytusem, agrafki, nożyczki z tępymi końcami, bandaże elastyczne, bandaże dziane
- woda utleniona
- rękawiczki lateksowe i maseczka do sztucznego oddychania z ustnikiem i zastawką
- lekarstwa: stoperan, krople żołądkowe, środek przeciwbólowy, witamina C, rutinoscorbin, no-spa, fervex, gripex, polopiryna s, krople do oczu, wapno
- altacet żel, ketonal żel, panthenol, maść bengay - smarowaliśmy nią codziennie kolana, dawała ulgę, talk Alantan - na początku używaliśmy zasypki dla ochrony tyłka przed odparzeniami, później było mi wszystko jedno, maść Alantan - bardzo pomaga przy odparzeniach
Czego zabrakło? Michał miał czołówkę, my musieliśmy męczyć się z latarką rowerową. Trzeba nadrobić i upolować dobrego Petzla. Dobrym rozwiązaniem byłby ręcznik szybkoschnący, zwykły był przez większość czasu wilgotny. Bardzo często brakowało nam rozgałęźnika do kontaktów, popularnej złodziejki - na stacjach w toalecie przeważnie jest jedno gniazdko, my mieliśmy do naładowania trzy telefonu + akumulator do aparatu i komputer. Dobrym rozwiązaniem byłaby trzecie para spodenek z pampersem i jeszcze jedna koszula z długim rękawem (mówię o mnie, bo Paulina miała więcej).
Podsumowanie
Nasza wyprawa rowerowa Wrocław-Paryż 2012 zakończyła się pełnym sukcesem. Dojechaliśmy do celu cali i zdrowi, po drodze zwiedziliśmy mały, lecz piękny kawałek świata, poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi. Nie pozabijaliśmy się w drodze, choć nieraz bywały napięte sytuacje. Daliśmy z siebie wszystko i pokazaliśmy, na co nas stać. I pokażemy jeszcze nie raz!
Już w tej chwili mamy luźny zarys przyszłorocznej wyprawy. Na razie mogę tyle zdradzić, że będzie o wiele bardziej egzotyczna i dłuższa. Jesteśmy na etapie gromadzenia map, czytania przewodników i książek traktujących o interesującym nas regionie. Myślę, że koło grudnia-stycznia będziemy wiedzieć już raczej dokładnie, gdzie i kiedy jedziemy za rok. Zatem śledźcie naszego bloga! Po prawej stronie działa bajer, dzięki któremu możecie otrzymywać mailowo informację, jeśli coś nowego opublikujemy na naszym blogu. Aby być z nami na bieżąco, wystarczy w tabelce podać swój adres e-mail i kliknąć "submit".
Chciałbym w tym miejscu bardzo podziękować Paulinie i Michałowi, za uczestnictwo w wyprawie. Za wszelką pomoc, rady, sugestie oraz wsparcie w czasie eskapady. Paulina spisała się jak nikt inny jako mistrzyni kuchni, Michał za to jako nasz nawigator.
Dziękujemy też wszystkim tym, którzy nas wspierali i dopingowali, pisali komentarze i smsy. Bardzo nam było miło podczas jazdy, kiedy czytaliśmy te wszystkie miłe słowa. Szczególnie dziękujemy naszym rodzicom, że cały czas wierzyli w powodzenie wyprawy.
Fajnie jest dowiadywać się po powrocie, jak wiele osób trzymało za nas kciuki, oglądało na bieżąco bloga i rozmawiało o tym ze znajomymi. Powiem szczerze, że statystyki przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. Ponad 11 tysięcy wejść w miesiąc to dużo, naprawdę dużo.
Do zobaczenia na rowerowej ścieżce!